poniedziałek, 28 marca 2016

Jak okładać wolą boską czytelnika oraz czemu maszyna Losu ma w komorze same czarne kule z numerem 666 - czyli czemu Bogu czasem wpadnie coś do oka i zamruga, choć nie powinien, jak niektórzy twierdzą...

     Wybaczcie że nie publikuję postów zbyt często (przynajmniej ostatnio), ale zaginąłem w nawale pracy, wyjazdów i… właśnie… ciężkiej książki.
Książki, którą wam obiecałem.
     Mocno wierzę iż niektóre książki nie trafiają w moje ręce w odpowiednim momencie lub w to, iż nie powinny w ogóle trafić do mojego życia z tych czy innych powodów. (pomijam oczywiście te arcy(nie)dzieła które W OGÓLE nie powinny trafić w CZYJEKOLWIEK łapsie).
     Tak więc pewnego pięknego wieczorku, w moje łapy wpadł prezent (dla mnie) jakim była poniższa książka, którą postanowiłem przeczytać i zamknąć w recenzji. Łatwo nie było. Zabierałem się do tego kilka razy, aż w końcu zmęczyłem to to(miszcze). Głównym powodem moich trudności była wiara… nie to, że nie wierzę w Boga… nie, nie o to chodzi. Wierzę. Wierzę w Boga jedynego, filozofię Zen, Buddyzm i w Stare Bogi. No co, wilczysko jestem i po puszczy biegam. I z Leszym pogadam i Anioła zagadam… no bo po cholerę się rozdrabniać na małe religie, jak w gruncie rzeczy chodzi o to samo we wszystkich? Po cholerę w ogóle się zabijacie w imię boże? Co?
     Czemu było mi więc trudno przebrnąć przez tę książkę? Bo twórczyni postanowiła młócić mnie bezpośrednio boską wolą po łbie, niczym owiniętą w szmatę cegłówką (bo niby mniej boli – tia… jaaasneeee), za każdym razem gdy odzyskiwałem (i tak mocno nadszarpnięty) szacunek do tej książki.
No ale dość.


Tak więc czas sprawdzić czy wszystko na miejscu…


Wilk sztuk jeden       - check
Kawa                        - check
Materiał do recenzji  - check
Muza!                       - check

...ok wszystko jest.


No to roz…
(Uwaga – letkie spoylery.y.y)


    Tak więc dzisiaj moi drodzy Bóg do mnie zamrugał i w ciut dziwnych okolicznościach (późno-świąteczno-religijnych), ta książka trafiła w moje łapy. Dzisiaj oddaję w wasze łapsie:  
BÓG NIGDY NIE MRUGA Reginy Brett.
Czyli (jak twierdzi sama autorka) – 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu.



Wrrrr…
     Wspominałem już może że NIENAWIDZĘ poradników życiowych? Wszelakiej maści książek, które mają receptę na szczęśliwe życie? Na życiowy „happy end”? Nie? No więc ich (do kobiety lekkich obyczajów) szczerze NIENAWIDZĘ! Całym swoim czarnym, wilczym sercem, nie cierpię ich. Tańczę na grobach idei tych książek w szale zachwytu nie dlatego że mają kiepską treść, ale dlatego że NIEMOŻLIWYM JEST STWORZENIE TAKIEJ KSIĄŻKI, IDEALNEJ DLA KAŻDEGO CZŁOWIEKA!!! W DODATKU MÓWIĄCEJ WAM JAK ŻYĆ!!! Przecież każde z was zna te stare odwieczne, ogólne prawdy, te oklepane komunały o życiu. Wszystkie są prawdziwe, po prostu nie chce się nikomu rzyci ruszyć i ich stosować. Dlatego też nie lubię książek „radzących” komuś co ma zrobić z takim to a takim problemem (bo to jedyny i słuszny sposób – MOJA JEST TYLKO RACJA – Dzień Świra), książek od KOŁCZUFFFFF, które zostawiają was z takim samym życiem jakie mieliście wcześniej, tylko trwacie jeszcze przez kolejne 5 min. po lekturze, w przeświadczeniu że możecie coś tam zmienić w waszym szarym dniu. Po tych pięciu minutach życie jednak rewiduje jednak wasze poglądy dość brutalnie, a wy dziwicie się że te super metody NLP zwyczajnie nie działają. NIE MOGĄ! Za dużo zmiennych! Zwyczajnie nie macie takich samych problemów. Wasza samoocena jest niska bo nie byliście gwałceni przez wuja Chooyya, tylko ojciec, po pijaku, zwyczajnie powiedział wam że nie potraficie malować!
Wilk ze złości - AAAŁŁŁŁUUUUUUUUUUUU!!!

No… właśnie… ale wróćmy do tematu.
     Książka nie jest dla mnie. Nie wątpię jednak że niesie z sobą wartościowe przesłanie i uniwersalne prawdy typu – nie poddawaj się, kochaj, spełniaj marzenia itp.
Uniwersalne, prawda?
     Książka nie jest źle napisana. Wręcz przyjemnie się ją czyta. Poza (drażniącymi mnie) RAK EX MACHINA, DEUS EX MACHINA i cholernym jakże niesamowitym zbiegiem RAKokoliczności! Tak ał(a)torka chorowała na raka.
I z nim wygrała. Super! Rozumiem, ciężka choroba, heroiczna walka. Chylę jej czoła (serio) że nie się nie poddała.
    Lecz do gorączki krwotocznej z biegunką, wytrzymam to raz, drugi, piąty… Ale dwanaście razy na stronę, co trzy strony średnio, to do jasnej ciasnej, ciut za dużo, moim skromnym, wilczym zdaniem. Ale i tu dałbym nawet radę (choć było by ciężko), lecz ał(a)torka postanawia iść krok dalej. To samo robi z Bogiem rzuca nim na lewo i prawo (pomijam jej, z Nim, prywatne wojenki – opisane w tejże letkiej cegiełce) oraz… uskutecznia wysyp (dosłownie) ludzi chorych na raka. Ja wiem że w ludzkim świecie jest coś takiego jak zaburzenia urojeniowe. Jest też łagodniejsza ich wersja polegająca na zauważaniu tego co się chce. Coś jak filtrowanie życia pod kątem danego, wybranego przez siebie, uwypuklonego do granic możliwości, szczegółu i dostrzeganiu TYLKO JEGO. I tak w książce jesteśmy zasypywani ludźmi chorującymi lub zmarłymi na wszelkie rodzaje raka. Matulu futrzasta! No ej! Co za dużo to nie zdrowo!
    Sam styl nie jest zły. Jest lekki, przyjemny i ładnie prowadzi czytelnika przez te (do choroby leczonej chininą) „lekcje życia”. Styl pisania jest felietonistyczny, co nie powinno dziwić nikogo, gdyż nasza ał(a)torka jest felietonistką właśnie. Pisze ona na co dzień różne materiały, co widać gołym okiem. Jednakże… no właśnie… i tu wchodzi mi zgniła jagoda w zęby, jej zwroty akcji są… no jak to ująć… hmmm… oczekiwane i wręcz imperatywne. Gdy jest dobrze, gdy się układa, następuje zwolnienie blokady w gorzkiej i czarnej maszynie Losu. Ja rozumiem że jak się burdelowo-seksi w życiu, to burdelowo-seksi się dosłownie wszystko. Ale na Welesa! ILE MOŻNA!!!???
    Ał(a)torka popełnia też kilka innych, rażących mnie rzeczy. Ot na przykład, w którymś z rozdziałów przytacza ideę „nie sądźcie a nie będziecie sądzeni” (głównie w mierze życia i danych życiowych problemów), aż tu nagle, ze dwa rozdziały dalej… BUM! Osądzanie z porównaniem!
     Ludzie to jednak dziwne istoty, których pewnie nie zrozumiem nigdy. No bo jak mam zrozumieć choćby takie dualizmy jak otyłość i głód na ziemi, jak wojna czy pokój w tym samym czasie. NO JAK??
No ale ok, lećmy dalej.
     W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać kiedy odłożę tę pozycję. Serio. Byłem zasypywany ludźmi z rakiem, ludźmi z problemami, narkomanami, anegdotkami o… (anegdota – słownik wilka – krótka opowieść o rzeczy, która zdarzyła się komuś, choć sam bohater da sobie uciąć łapsko za to ze jemu w życiu się to nie przytrafiło) i Boogie&Weles Sp.z o.o. wie czym jeszcze.
    W książce znajdziemy traumy z katolickiej szkoły, w stylu rosyjskiej matury, czyli że jedyną słuszną drogą jest zostanie księdzem lub zakonnicą (kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin), ojca opuszczającego rodzinę, ćpającego ojca, pijącego ojca, niekochające matki, matki z przeszłością i do kobiety lekkich obyczajów CAŁĄ RESZTĘ OKRUCIEŃSTW NIKCZEMNEGO LOSU (w postaci – a jakże – BOŻYCH PRÓB – Hiob się chowa, serio), z zapchanym syfonem, zimnym kaloryferem i PLAGAMI EGIPSKIMI WŁĄCZNIE!!!
ech…
     Tak mniej więcej po trzech czwartych książki chyba już się przyzwyczaiłem do tego wszystkiego (albo ał(a)torka zrezygnowała z ataków cegłówką, albo mój umysł nałożył filtr przeciw porażeniowy – opcji jest kilka) gdyż dotrwałem do końca. Ba nawet się kilka razy uśmiechnąłem.
Ufff…

Podsumowując.
         Książka Reginki nie jest zła. Po prostu nie jest dla mnie. Choć nie powiem zaciekawiło mnie w niej kilka rzeczy takich jak styl, lekkość niektórych lekcji, czy podejście do tematu, danego problemu z rozdziału. W kilku punktach nawet przyznam ał(a)torce rację! Jednak pomimo tego wszystkiego, mam wrażenie że czytam kilka zmiksowanych razem książek (takich jak Męskość, Żelazny Jan, Jak wygrać z Rakiem czy w końcu – ło Matulu futrzasta – Syzyfowe prace).
     To taka fuzja uniwersalnych prawd życiowych, oklepana, w niejednej pozycji, przemielona z życiem ał(a)torki i jej przyjaciół, (razem z budą anegdotek) i usiłująca wmówić mi (mydląc oczy Szarym Jeleniem), że nie jest życiowym poradnikiem tylko lekcjami o tym jak dawać sobie radę z ciężkimi chwilami w życiu… Nie no, sorki, ale to nie przejdzie. Po prostu, nie.
         Choć chylę Regince czoła za wygraną walkę, styl i nie tylko, to jednak nie kupuję tego. Hybrydyzacji mówię stanowcze: nie. A prawdy o życiu, każdy człowiek musi odkryć sam. Często płacąc za tę ważną wiedzę wystawiony przez Życie rachunek w postaci czerwonego paska na swojej własnej rzyci.
        Bo jak świat szeroki, choćby wam ludzie, mędrcy tłukli kilofami te oklepane prawdy w stylu OGIEŃ PARZY, to i tak wsadzicie palec w płomień. Choćby nie wiem co. Bo taka wasza natura. I nic tego nie zmieni.
        Jestem jednak w pełni przekonany że inne osoby znajdą w tej lekturze wiele dobrego, wiele pokrzepienia dla serc i odwagi. Czy to dla siebie czy dla innych.
Więc niech się Bóg i inne Bogi nie obrażają na stare wilczysko z puszczy, że wyraziło swoje zdanie o problemach z książki Reginki. Przeca mnie ta się nie sitko podobać musi. Nie?

Tymczasem! - byle do pełni!

Wilk

1 komentarz:

  1. to prezent? podejrzewam, że odwet był nie tylko symetryczny i adekwatny, ale i surowy. ;)

    OdpowiedzUsuń

tu szrajbaj komenta :D