Wybaczcie
że nie publikuję postów zbyt często (przynajmniej ostatnio), ale
zaginąłem w nawale pracy, wyjazdów i… właśnie… ciężkiej
książki.
Książki,
którą wam obiecałem.
Mocno
wierzę iż niektóre książki nie trafiają w moje ręce w
odpowiednim momencie lub w to, iż nie powinny w ogóle trafić do
mojego życia z tych czy innych powodów. (pomijam oczywiście te
arcy(nie)dzieła które W OGÓLE nie powinny trafić w CZYJEKOLWIEK
łapsie).
Tak
więc pewnego pięknego wieczorku, w moje łapy wpadł prezent (dla
mnie) jakim była poniższa książka, którą postanowiłem
przeczytać i zamknąć w recenzji. Łatwo nie było. Zabierałem się
do tego kilka razy, aż w końcu zmęczyłem to to(miszcze). Głównym
powodem moich trudności była wiara… nie to, że nie wierzę w
Boga… nie, nie o to chodzi. Wierzę. Wierzę w Boga jedynego,
filozofię Zen, Buddyzm i w Stare Bogi. No co, wilczysko jestem i po
puszczy biegam. I z Leszym pogadam i Anioła zagadam… no bo po
cholerę się rozdrabniać na małe religie, jak w gruncie rzeczy
chodzi o to samo we wszystkich? Po cholerę w ogóle się zabijacie w
imię boże? Co?
Czemu
było mi więc trudno przebrnąć przez tę książkę? Bo
twórczyni postanowiła młócić mnie bezpośrednio boską wolą po
łbie, niczym owiniętą w szmatę cegłówką (bo niby mniej boli –
tia… jaaasneeee), za każdym razem gdy odzyskiwałem (i tak mocno
nadszarpnięty) szacunek do tej książki.
No ale
dość.
Tak więc
czas sprawdzić czy wszystko na miejscu…
Wilk sztuk jeden - check
Kawa - check
Materiał do recenzji - check
Muza! - check
...ok wszystko jest.
No to roz…
(Uwaga – letkie spoylery.y.y)
Wilk sztuk jeden - check
Kawa - check
Materiał do recenzji - check
Muza! - check
...ok wszystko jest.
No to roz…
(Uwaga – letkie spoylery.y.y)
Tak więc
dzisiaj moi drodzy Bóg do mnie zamrugał i w ciut dziwnych
okolicznościach (późno-świąteczno-religijnych), ta książka
trafiła w moje łapy. Dzisiaj oddaję w wasze łapsie:
BÓG NIGDY
NIE MRUGA Reginy Brett.
Czyli
(jak twierdzi sama autorka) – 50 lekcji na trudniejsze chwile w
życiu.
Wrrrr…
Wspominałem
już może że NIENAWIDZĘ poradników życiowych? Wszelakiej maści
książek, które mają receptę na szczęśliwe życie? Na życiowy
„happy end”? Nie? No więc ich (do kobiety lekkich obyczajów)
szczerze NIENAWIDZĘ! Całym swoim czarnym, wilczym sercem, nie
cierpię ich. Tańczę na grobach idei tych książek w szale
zachwytu nie dlatego że mają kiepską treść, ale dlatego że
NIEMOŻLIWYM JEST STWORZENIE TAKIEJ KSIĄŻKI, IDEALNEJ DLA KAŻDEGO
CZŁOWIEKA!!! W DODATKU MÓWIĄCEJ WAM JAK ŻYĆ!!! Przecież każde
z was zna te stare odwieczne, ogólne prawdy, te oklepane komunały o
życiu. Wszystkie są prawdziwe, po prostu nie chce się nikomu rzyci
ruszyć i ich stosować. Dlatego też nie lubię książek
„radzących” komuś co ma zrobić z takim to a takim problemem
(bo to jedyny i słuszny sposób – MOJA JEST TYLKO RACJA – Dzień
Świra), książek od KOŁCZUFFFFF, które zostawiają was z takim
samym życiem jakie mieliście wcześniej, tylko trwacie jeszcze
przez kolejne 5 min. po lekturze, w przeświadczeniu że możecie coś
tam zmienić w waszym szarym dniu. Po tych pięciu minutach życie
jednak rewiduje jednak wasze poglądy dość brutalnie, a wy dziwicie
się że te super metody NLP zwyczajnie nie działają. NIE MOGĄ! Za
dużo zmiennych! Zwyczajnie nie macie takich samych problemów. Wasza
samoocena jest niska bo nie byliście gwałceni przez wuja Chooyya,
tylko ojciec, po pijaku, zwyczajnie powiedział wam że nie
potraficie malować!
Wilk ze
złości - AAAŁŁŁŁUUUUUUUUUUUU!!!
No…
właśnie… ale wróćmy do tematu.
Książka
nie jest dla mnie. Nie wątpię jednak że niesie z sobą wartościowe
przesłanie i uniwersalne prawdy typu – nie poddawaj się, kochaj,
spełniaj marzenia itp.
Uniwersalne,
prawda?
Książka
nie jest źle napisana. Wręcz przyjemnie się ją czyta. Poza
(drażniącymi mnie) RAK EX MACHINA, DEUS EX MACHINA i cholernym
jakże niesamowitym zbiegiem RAKokoliczności! Tak ał(a)torka
chorowała na raka.
I z nim
wygrała. Super! Rozumiem, ciężka choroba, heroiczna walka. Chylę
jej czoła (serio) że nie się nie poddała.
Lecz do
gorączki krwotocznej z biegunką, wytrzymam to raz, drugi, piąty…
Ale dwanaście razy na stronę, co trzy strony średnio, to do jasnej
ciasnej, ciut za dużo, moim skromnym, wilczym zdaniem. Ale i tu
dałbym nawet radę (choć było by ciężko), lecz ał(a)torka
postanawia iść krok dalej. To samo robi z Bogiem rzuca nim na lewo
i prawo (pomijam jej, z Nim, prywatne wojenki – opisane w tejże
letkiej cegiełce) oraz… uskutecznia wysyp (dosłownie) ludzi
chorych na raka. Ja wiem że w ludzkim świecie jest coś takiego jak
zaburzenia urojeniowe. Jest też łagodniejsza ich wersja polegająca
na zauważaniu tego co się chce. Coś jak filtrowanie życia pod
kątem danego, wybranego przez siebie, uwypuklonego do granic
możliwości, szczegółu i dostrzeganiu TYLKO JEGO. I tak w książce
jesteśmy zasypywani ludźmi chorującymi lub zmarłymi na wszelkie
rodzaje raka. Matulu futrzasta! No ej! Co za dużo to nie zdrowo!
Sam styl
nie jest zły. Jest lekki, przyjemny i ładnie prowadzi czytelnika
przez te (do choroby leczonej chininą) „lekcje życia”. Styl
pisania jest felietonistyczny, co nie powinno dziwić nikogo, gdyż
nasza ał(a)torka jest felietonistką właśnie. Pisze ona na co
dzień różne materiały, co widać gołym okiem. Jednakże… no
właśnie… i tu wchodzi mi zgniła jagoda w zęby, jej zwroty akcji
są… no jak to ująć… hmmm… oczekiwane i wręcz imperatywne.
Gdy jest dobrze, gdy się układa, następuje zwolnienie blokady w
gorzkiej i czarnej maszynie Losu. Ja rozumiem że jak się
burdelowo-seksi w życiu, to burdelowo-seksi się dosłownie
wszystko. Ale na Welesa! ILE MOŻNA!!!???
Ał(a)torka
popełnia też kilka innych, rażących mnie rzeczy. Ot na przykład,
w którymś z rozdziałów przytacza ideę „nie sądźcie a nie
będziecie sądzeni” (głównie w mierze życia i danych życiowych
problemów), aż tu nagle, ze dwa rozdziały dalej… BUM! Osądzanie
z porównaniem!
Ludzie
to jednak dziwne istoty, których pewnie nie zrozumiem nigdy. No bo
jak mam zrozumieć choćby takie dualizmy jak otyłość i głód na
ziemi, jak wojna czy pokój w tym samym czasie. NO JAK??
No ale
ok, lećmy dalej.
W
pewnym momencie zacząłem się zastanawiać kiedy odłożę tę
pozycję. Serio. Byłem zasypywany ludźmi z rakiem, ludźmi z
problemami, narkomanami, anegdotkami o… (anegdota – słownik
wilka – krótka opowieść o rzeczy, która zdarzyła się komuś,
choć sam bohater da sobie uciąć łapsko za to ze jemu w życiu się
to nie przytrafiło) i Boogie&Weles Sp.z o.o. wie czym jeszcze.
W
książce znajdziemy traumy z katolickiej szkoły, w stylu rosyjskiej
matury, czyli że jedyną słuszną drogą jest zostanie księdzem
lub zakonnicą (kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin), ojca
opuszczającego rodzinę, ćpającego ojca, pijącego ojca,
niekochające matki, matki z przeszłością i do kobiety lekkich
obyczajów CAŁĄ RESZTĘ OKRUCIEŃSTW NIKCZEMNEGO LOSU (w postaci –
a jakże – BOŻYCH PRÓB – Hiob się chowa, serio), z zapchanym
syfonem, zimnym kaloryferem i PLAGAMI EGIPSKIMI WŁĄCZNIE!!!
ech…
Tak
mniej więcej po trzech czwartych książki chyba już się
przyzwyczaiłem do tego wszystkiego (albo ał(a)torka zrezygnowała z
ataków cegłówką, albo mój umysł nałożył filtr przeciw
porażeniowy – opcji jest kilka) gdyż dotrwałem do końca. Ba
nawet się kilka razy uśmiechnąłem.
Ufff…
Podsumowując.
Książka
Reginki nie jest zła. Po prostu nie jest dla mnie. Choć nie powiem
zaciekawiło mnie w niej kilka rzeczy takich jak styl, lekkość
niektórych lekcji, czy podejście do tematu, danego problemu z
rozdziału. W kilku punktach nawet przyznam ał(a)torce rację!
Jednak pomimo tego wszystkiego, mam wrażenie że czytam kilka
zmiksowanych razem książek (takich jak Męskość, Żelazny Jan,
Jak wygrać z Rakiem czy w końcu – ło Matulu futrzasta –
Syzyfowe prace).
To taka
fuzja uniwersalnych prawd życiowych, oklepana, w niejednej pozycji,
przemielona z życiem ał(a)torki i jej przyjaciół, (razem z budą
anegdotek) i usiłująca wmówić mi (mydląc oczy Szarym Jeleniem),
że nie jest życiowym poradnikiem tylko lekcjami o tym jak dawać
sobie radę z ciężkimi chwilami w życiu… Nie no, sorki, ale to
nie przejdzie. Po prostu, nie.
Choć
chylę Regince czoła za wygraną walkę, styl i nie tylko, to jednak
nie kupuję tego. Hybrydyzacji mówię stanowcze: nie. A prawdy o
życiu, każdy człowiek musi odkryć sam. Często płacąc za tę
ważną wiedzę wystawiony przez Życie rachunek w postaci czerwonego
paska na swojej własnej rzyci.
Bo jak
świat szeroki, choćby wam ludzie, mędrcy tłukli kilofami te
oklepane prawdy w stylu OGIEŃ PARZY, to i tak wsadzicie palec w
płomień. Choćby nie wiem co. Bo taka wasza natura. I nic tego nie
zmieni.
Jestem
jednak w pełni przekonany że inne osoby znajdą w tej lekturze
wiele dobrego, wiele pokrzepienia dla serc i odwagi. Czy to dla
siebie czy dla innych.
Więc
niech się Bóg i inne Bogi nie obrażają na stare wilczysko z
puszczy, że wyraziło swoje zdanie o problemach z książki Reginki.
Przeca mnie ta się nie sitko podobać musi. Nie?
Tymczasem!
- byle do pełni!
Wilk